16 mar 2013

The show must go on...

Blog, zdawałoby się, umarł jakieś dwa lata temu, a przecież „the show must go on”...

Filmowym dopełnieniem tych słów niech będzie ostatnio szczodrze nagradzana „Operacja Argo” Bena Afflecka. Tak, tego samego Afflecka, który przed kilku laty dumnie spoglądał na nas, odziany w lateksowe ubranko, z plakatów „Dardevil”. Tymczasem współscenarzysta „Buntownika  z wyboru” (pamiętacie jeszcze ten tytuł?) zapuścił brodę, przytył, spłodził dzieci i zaczął trzymać sztamę z także brodatym Georgem Clooneyem, który podjął się produkcji „Operacji Argo”.

Scenariusz filmu, oparty na książce Antonia Mendeza i artykule prasowym Joshuy Bermana, ma mocne podstawy w faktach. Tak mocne, że tajna operacja CIA wydostania pracowników ambasady amerykańskiej z ogarniętego rewolucją Teheranu w 1979 roku, pozostawała tajemnicą państwową aż do 1997 roku. Wydaje się jednak, że plot filmu, koncentrujący się na przygotowaniach do operacji, na emocjach uwięzionych w irańskiej stolicy Amerykanów, choć trzyma w napięciu – jest tylko pretekstem dla ironicznego obrazu fabryki snów.

Dwa potężne filary tego obrazu stanowią postacie Johna Chambersa i Lestera Siegla. Pierwszy to znany hollywoodzki charakteryzator, któremu współpraca z CIA nie przeszkodziła zdobyć Oscara za makeup w „Planecie małp”.  Drugi bohater, choć rzeczywiście istniał producent filmowy o tym nazwisku, jest fikcyjną mieszanką kilku osobowości z branży filmowej. Tych dwóch panów bawi się w najlepsze, pomagając agentowi Mendezowi w tworzeniu projektu filmu SF, który pozwoli zabrać amerykańskich dyplomatów z Teheranu pod przykrywką ekipy filmowej. Wygrzebują mizerny scenariusz filmowy pod tytułem „Argo”, załatwiają pieniądze, organizują casting i komentowaną w mediach konferencję prasową. Chyba najlepsze sceny filmu to obrazy z demonstracji ulicznych Irańczyków, odzianych w szarobure ubrania i chusty, jakie zderzono z ujęciami bogatych hollywoodzkich przyjęć, na których pełno jest pięknych kobiet w krótkich spódniczkach i zmanierowanych przedstawicieli świata filmu.

Chambers i Siegel są jednocześnie kwintesencją amerykańskiego kina tego okresu. Chambers to człowiek Kina Nowej Przygody (jak ładnie nazwał je Jerzy Płażewski), które już panoszy się w Hollywood wraz z twórcami „Gwiezdnych wojen” i „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” (oba z 1977 roku). To kino wielkich (kultowych już) widowisk, opanowujących wyobraźnię masowej widowni, na które pieniądze muszą zdobywać ludzie pokroju Siegla – biznesmena ze znajomościami i grubym portfelem trzęsącego całą branżą. (Alan Arkin, odtwórca Siegla, w wywiadach mówi, że jego bohater wzorowany był m.in. na Jacku Warnerze, producencie ponad 300 filmów, współtwórcy słynnego studia filmowego.) Takim ludziom, jak Chambers i Siegel w „Operacji Argo” oddano hołd – nawet jeśli z humorem – za tworzenie iluzji dla widza zmęczonego politycznymi rozgrywkami po aferze Watergate i wojnie w Wietnamie.

Tak jak dwóch bohaterów z branży filmowej tworzy zręczną przykrywkę dla ratowania życia szóstki Amerykanów, tak i Affleck umiejętnie kreuje dla nas świat przedstawiony „Operacji Argo”. Uzupełniona świetną scenografią i kostiumami produkcja doskonale oddaje klimat końcówki lat 70. w Stanach Zjednoczonych i Iranie, wzmocniony archiwalnymi wstawkami prawdziwych nagrań. Jaka siła drzemie w mocy sprawczej kina, możemy się przekonać podczas przesłuchań Amerykanów na lotnisku, kiedy brutalni żołnierze Chomeiniego miękną na widok storyboardów amerykańskiego filmu SF.

Odczuwane przez nas podczas seansu ciągłe napięcie, które przykuwa uwagę od samego początku do końca, pozwala nawet wybaczyć takie wpadki, jak ujęcie zniszczonego napisu „Hollywood”, migające nam przed oczami przez chwilę. W rzeczywistości napis odrestaurowano w 1978 roku, rok przed prawdziwymi wydarzeniami, o których opowiada „Operacja Argo”. Nam, którym wydaje się, że białe litery zawsze w niezmiennym stanie królowały na zielonych wzgórzach Hollywood, niech posłuży to za najlepszy dowód siły iluzji, jaką daje nam kino. Bo w końcu „the show must go on”... :-)


12 sty 2011

Można chcieć więcej

Czy warto żyć marzeniami i jednocześnie użerać się z urzędnikami skarbówki, podstępnymi deweloperami i nie do końca szczerym własnym bratem? Czy może lepiej/prościej/szybciej przyjmować wszystkie dogodności, jakie podrzuca nam los i po prostu płynąć z prądem? Odpowiedzi na te pytania możemy szukać, oglądając „Soul Kitchen” Fatiha Akina, znanego i docenianego (Złota Palma, Złoty Niedźwiedź, Goya, nagrody Europejskiej Akademii Filmowej) niemieckiego reżysera tureckiego pochodzenia.

Twórca mocno krytycznych względem tureckiej mniejszości żyjącej u naszych zachodnich sąsiadów filmów „Głową w mur” czy „Na krawędzi nieba” tym razem porzuca społeczną tematykę. Historią Greka Zinosa, właściciela restauracji w Hamburgu, Akin uderza w bardziej komediowy ton. Zinos, serwujący w swoim przybytku kulinarnych „rozkoszy” tłuste jedzenie z mrożonek przechowywanych w obskurnej kuchni, poszukuje następcy, który zaopiekowałby się restauracją na czas wyjazdu do Azji, gdzie przebywa jego dziewczyna. Kandydatów nie ma zbyt wielu: brat Zinosa, Illias odsiadujący wyrok oraz Shayn – ekscentryczny kucharz zupełnie nienadający się do pracy zespołowej. Restauracja, opanowana przez nowych pracowników, nieoczekiwanie zyskuje rozgłos w całym mieście...

Interesująco w rolach drugoplanowych wypadają Moritz Bleibtrau i Birol Ünel. Pierwszy to jedna z bardziej wyrazistych postaci kina niemieckiego udzielający się tak w kinie autorskim („Biegnij Lola, biegnij”, „Cząstki elementarne”, „Eksperyment”), jak i obrazach bardziej rozrywkowych („Facet do towarzystwa”). Po rolach silnego samca okazuje się, ku naszemu zaskoczeniu, że w repertuarze komediowym aktor czuje się jak ryba w wodzie. Bleibtrau świetnie panuje nad rolą niedojrzałego cwaniaczka przepijającego ostatnie eurocenty z koleżkami.

Drugie nazwisko prowadzi nas do doskonałego aktora tureckiego blisko współpracującego z Akinem, który być może przysporzył reżyserowi statuetkę Złotego Niedźwiedzia w 2004 roku i kilka innych za „Głową w mur”. Tym razem Ünel tworzy postać dość bezprecedensową, ale też jednocześnie charakterystyczną dla wielokulturowych Niemiec. Jego Shayn to, z jednej strony, kolejny – typowy dla filmów Akina – niemal podręcznikowy przykład obywatela nie swojego kraju, Roma czy Turka (nie do końca jest to jasne) urodzonego poza ojczyzną, nieprzystosowanego do reszty społeczeństwa, którego pewnie można by uznać za alter ego reżysera i scenarzysty. Z drugiej strony jednak, zastanawia zamiłowanie Shayna do kuchni fusion, stojące w sprzeczności z narodowymi kuchniami choćby Turcji, oraz insynuowany zachowaniem i gestykulacją homoseksualizm, wykluczający go z tradycyjnych, mocno patriarchalnych społeczności imigrantów niemieckich. Cechy te stawiałyby go wśród obywateli nowego typu, obywateli Europy, bez problemu porzucających stare śmieci, by nagle znaleźć się na przykład w Hondurasie.

„Muzyka, miłość, taniec. Czego chcieć więcej!?” – to hasło sygnuje film Akina. Będące w zamierzeniu promocyjnym sloganem, pytanie niestety też prowokuje. Bo od tego filmu można chcieć więcej. To, czego „Soul Kitchen” nie starcza, to jednak poziom humoru. Oscylujący na pograniczu komedii obyczajowej i komedii dla kretynów, w której dowcip szczytu prymitywności sięga w scenach pożegnalnej imprezy w restauracji Zinosa. Przykro patrzeć, jak budowana misternie historia o imigrantach szukających swego miejsca w kulinarnym światku, w którym panuje fastfood, rozpada się na serię kliszowych sytuacji komediowych. Na koniec pozostaje tylko pytanie, czy to reżyser popłynął z filmowym/rozrywkowym prądem?

4 sty 2011

I z kogo się śmiejecie?...


Stephen Frears w niezmiennie wysokiej formie artystycznej! Do kin trafia właśnie jego „Tamara i mężczyźni” – ekranizacja komiksu brytyjskiej ilustratorki Posy Simmonds, luźno opartego z kolei na prozie Thomasa Hardy'ego.

Nazwisko ostatniego pana pojawia się w filmie równie często co imię tytułowej filmowej protagonistki. O Hardym pisze bowiem książkę Glen, jeden z pensjonariuszy domu Nicholasa i Beth dla tworzących w ciszy i na tle wiejskich krajobrazów hrabstwa Dorset autorów. Tamara Drewe to z kolei londyńska dziennikarka powracająca w stare strony, by zająć się pisaniem (a jakże!) historii rodzinnej, w czym udatnie pomóc ma twórcze sąsiedztwo i piękny stary dom. W życiu tytułowej trójki (jak i pozostałych bohaterów) sporo namieszają, niczym mitologiczne Mojry, dwie nudzące się na autobusowym przystanku nastolatki.

W tej udanej mieszance czarnej komedii, komedii pomyłek oraz komedii charakterów nie może być mowy nawet co najwyżej o przeciętnym aktorstwie. Frears ma na koncie współpracę nie tylko z czołowymi postaciami brytyjskiej sceny teatralnej oraz z branży filmowej (Mirren, Hoskins, Dench, Cromwell), w jego filmach zagrali też przecież Malkovich, Julia Roberts, Tim Robbins czy Kathy Bathes. W „Tamarze Drewe” nie pojawiają się może nazwiska z pierwszych linijek filmowych list płac. Dostajemy jednak solidne aktorstwo grywającej głównie w produkcjach telewizyjnych Tamsin Greig w roli właścicielki pensjonatu czy odtwarzającego postać jej niewiernego, narcystycznego męża Rogera Allama („Królowa” Frearsa, „V jak vendetta”). Świetnie odnajduje się w komediowej roli zagubionego Amerykanina Bill Camp, w którego filmografii z bardziej znanych obrazów widzowie znają pewnie odmienne gatunkowo: „Wrogowie publiczni” i „Droga do Zatracenia”. Nie zachwyciło mnie jednak aktorstwo trzech tytułowych postaci. Z trójki aktorów – Gemmy Arterton w roli Tamary i jej „mężczyzn”: Luke'a Evansa i Dominica Coopera najlepiej wypada ten ostatni, odtwarzający rolę współczesnego fircyka (w zalotach, oczywiście!).

Frears dodał do ironii komiksu Simmonds sporo ostrego smaku, błyskotliwe dialogi bawią cały czas. Gdy wymienić jeszcze: dwa trupy, miłosną chemię, żonę zarażoną syfilisem, kolacje z kryminałem, stado krów, kozę z rują i Plastic Fantastic – już nie przeszkadza, że reżyser naśmiewa się ze starych brytyjskich stereotypów. Cała sztuka polega na tym, by na pytanie: i z kogo się śmiejecie, odpowiedzieć z takim wdziękiem jak robi to Stephen Frears: z samych siebie się śmiejemy!